Przestań patrzeć na siebie przez pryzmat produktywności

“Happiness is the new rich. Inner peace is the new success. Health is the new wealth.
~  Syed Balkhi

Uwierzyliśmy, że czas to pieniądz. Uwierzyliśmy w marki osobiste. Uwierzyliśmy w to, że jesteś tego warta, ale żeby być, paradoksalnie musisz zasłużyć. Jak? Nieustannie ulepszając siebie, pozycjonując i plasując na rynku – zawodowym, towarzyskim i matrymonialnym. No tak, nawet jeśli nie planujesz brać ślubu.

Zostałam poproszona o poruszenie tematu produktywności i presji z nim związanej. To, że nie umiemy się zatrzymać, jest dla mnie jasne. To, że oceniamy się bezwzględnie również. To, że mamy wyrzuty sumienia, kiedy odpoczywamy, jest oczywiste. Jak to się jednak stało? Kto zapędził nas w ten kozi róg? Czy jest z niego jakieś wyjście?

Po pierwsze musimy przyznać, że presja produktywności nie dotyczy nas wyłącznie w kontekście zawodowym. O wyścigu szczurów napisano już wiele. Szefowie wyznaczają nam cele i mierzą je co pół roku systemem SMART. A nawet jeśli tak się nie dzieje, stan konta zmusza nas do ciągłej pracy – na śmieciówkach, we własnym biznesie czy robiąc u kogoś. Praca jest dziś inna niż za czasów naszych rodziców. Wiele z tego to sprawka internetu (za pomocą którego oczywiście ja piszę ten tekst, a Wy go czytacie), bo to on do spóły z nowymi technologiami sprawił, że nawet jeśli uda się wyjść z pracy bez kompa, nie będąc nękanym asapami i fakapami mrugającymi ikonką maila czy SMS na naszym smartfonie, to nieustannie towarzyszy nam świadomość, że zawsze można dorobić. Zainwestować w siebie. W swoją przyszłość. Rozkręcić jakiś side biznesik albo przynajmniej zrobić doktorat, studia podyplomowe lub drugi kierunek.

Nasz pęd do samo-ulepszania podlewany jest neoliberalnym przekonaniem, że chcieć to móc i że każdy, jeśli tylko wystarczająco mocno się postara, w końcu postawi sobie willę w Konstancinie. Trochę żartuję, może nie uważamy, że każdy z nas może być zamożny, ale własne mieszkanie lub dom, samochód i możliwość utrzymania rodziny jawi nam się, jako coś osiągalnego. Z przykrością stwierdzam, nie dla każdego tak będzie. Niemniej jednak, wobec tego przekonania łatwo jest popaść w ogromne poczucie winy – jeśli mi nie wychodzi, minęły lata 20, a może i 30, a moje życie nadal jest wirującym chaosem, najwyraźniej zbyt mało się staram. Co wtedy muszę zrobić? No oczywiście ulepszyć siebie i postarać się bardziej.

To samo spotyka nas w życiu osobistym, miłosnym i rodzicielstwie. Zamiast wypoczywać w sposób, jaki lubimy, robimy rzeźbę, przebiegamy ultramaraton i rozwijamy pasję, która uczyni nas ciekawszymi. Jedna terapia, druga terapia, praca nad sobą, kurs NVC, kreatywne zabawy dla dziecka, rodzicielstwo bliskości, karmienie piersią do trzeciego roku życia. Pokaż mi swój brzuch w tydzień po porodzie, a powiem ci, kim jesteś. A więc wracasz do pracy? Tak szybko? Naprawdę zamierzasz siedzieć z dzieckiem tak długo? No dobrze, jesteście teraz rodzicami, ale co z Waszym czasem dla siebie? Kiedy byliście razem na randce? W kinie? Czy uprawiacie szalony seks? Może zróbcie kurs tantry, znam kogoś dobrego. I tak to się kręci. Starsze pokolenie z dezaprobatą kręci głową, w końcu oni dawali jakoś radę…

A mnie ostatnio zatrzymało zdanie zasłyszane na stories pewnej terapeutki (nie pytajcie, co tam robiłam, oczywiście, że samoulepszałam siebie jako partnerkę!), która wskazała na nowy problem. Otóż dawniej, kiedy ludzie mniej się przemieszczali poza miasta swojego pochodzenia, poznawali głównie innych ze swojej grupy społecznej (szkoła, studia, prywatki, sąsiedztwo). Dziś za pomocą Internetu i apek randkowych mogą wchodzić w relacje z osobami o kompletnie różnym backgroundzie społecznym. Mowa nie tylko o atrakcyjności społecznej, obyciu, poziomie zamożności, czy wykształcenia, ale również o zupełnie innym dzieciństwie. To sprawia, że w naszych relacjach pojawi się temat bardzo dużego zróżnicowania i pole do wielu tarć. Więcej tematów trzeba będzie umieć przegadać, na więcej kompromisów pójść i być bardziej dojrzałym.

Celeste Headle, autorka uwielbianej przeze mnie książki o produktywności i odpoczynku „Nie rób nic” również zwraca uwagę na problem tej różnorodności i porównywania się. Jak pisze, dawniej kończyło się dzień pracy, a później po prostu kosiło trawnik, wychylało drinka na sąsiedzkim grillu, szło na wywiadówkę czy grało w brydża ze znajomymi. Wszyscy byli podobnie zamożni i „udani”, a ci, którzy byli lepsi – mieli zdolniejsze dzieci, nowszą furę czy ładniejszy trawnik i tak byli na podobnym poziomie życia do naszego. Dziś nie porównujemy się jednak do sąsiada, a do influencerów, którzy obficie relacjonują nam swoje życie na IG. Celebryci i influencerzy wpuścili nas do swoich domów, ogrodów i związków, pokazując tylko to, co chcą pokazać, a my wzięliśmy to za dobrą monetę i jesteśmy dodatkowo zmotywowani do ciężkiej pracy nad sobą. Nasze mózgi działają w ten sposób, że porównujemy się do lepszych, tyle że dziś ci lepsi to może być Kim Kardashian i inni modni ludzie, a nie najmądrzejszy dzieciak, z jakim chodziło się do klasy w szkole publicznej w Radomsku. Jakby tego wszystkiego było mało, ulegamy pokusie, by z tych podglądanych fragmentów, ulepić sobie całość – chcę mieć ciało jak trener osobisty, karierę jak osoba, która poświęciła dla niej życie rodzinne i bandę dzieciaków, jak ta chrześcijańska blogerka parentingowa. Byłoby też fajnie jeść w tych wszystkich fancy miejscach i móc podróżować. Szczerze mówiąc, ciężko nie ulegać presji będąc bombardowanym sukcesami innych ludzi.

Chciałabym na końcu napisać, że trzeba odpuścić i jak to zrobić. Niestety nie mam złotej rady. Napiszę za to, że cieszy mnie „moda na brzydotę” i że cenię każdą osobę w mediach społecznościowych, która pokazuje coś więcej niż sukcesy w ściśle określonej dziedzinie życia. Gdy widzimy uprzywilejowanie takiej osoby, ale również cenę, którą płaci za to, co osiągnęła, możemy przetrzeźwieć i zauważyć, że być może wcale nie chcemy tego rezultatu, jeśli on kosztuje aż tyle lub przestaniemy się gnębić, kiedy zrozumiemy, że nasz punkt startu był położony zupełnie gdzie indziej niż osoby X.

I na sam koniec prosta prawda. Ważniejsze od tego, jak wyglądasz i co osiągasz, jest to, jak się w swoim życiu czujesz. Stwórz sobie życie, które będzie dobrze smakować, a nie takie, które dobrze wygląda wyłącznie na zewnątrz. Dla mnie to oznacza praktykę wdzięczności, zjedzoną uważnie czereśnię, bujanie się w hamaku, lekturę lekkiej powieści, godziny rozmów z przyjaciółką i wylegiwanie się w pościeli z psem. Nie umrę z braku tytułu naukowego, nowego auta, drogiej torebki, znajomości włoskiego i płaskiego brzucha. Będzie mi za to bardzo smutno, kiedy w wyścigu za idealną sobą i moim wymarzonym życiem stracę siebie taką, jaka jestem z moją zdolnością do odczuwania przyjemności i zadowolenia już tu i teraz.

Praktyki wzmacniające zadowolenie z tego co tu i teraz:

  1. Wdzięczność.
  2. Nieocenianie innych oraz siebie.
  3. Praktyka współczucia wobec siebie oraz innych.
  4. Mindfulness.
  5. Przebywanie w naturze.
  6. Praca z ciałem, która uwalnia z niego napięcia (choose your weapon – ja wybieram fizjoterapię, jogę i taniec spontaniczny).
  7. Akty przypadkowej dobroci.
  8. Więcej obserwacji, mniej akcji (albo zwiększasz siłę bodźca, albo uważność na ten bodziec).
  9. Rozwinięcie hobby, które jest bezsensowne. Nie sprawia, że jesteś lepszą partią, lepszym kandydatem w CV czy bierzesz więcej na klatę na siłce. Nie przynosi dolarów, nie będziesz koncertować ani wystawiać się w Zachęcie. Liczy się radość z procesu, jakikolwiek proces to jest – jeżdżenia na rolkach, malowania, pieczenia ciasta w leniwe popołudnie.
  10. Kontemplacja życia, jako wartości samej w sobie. Osoby zamożniejsze, piękniejsze, odnoszące więcej sukcesów, ani nie są warte więcej niż inni, ani być może bardziej szczęśliwe (patrz punkt: nieważne, co osiągniesz, ważne jak się czujesz).