HUSTLE CULTURE, CZYLI JAK WYJŚĆ Z ZAPIE*DALANIA

Hustle baby

Wychowani przez rodziców rozpychających się łokciami w nowo powstającym systemie kapitalistycznym uwierzyliśmy, że nasza zawodowa persona to główny trzon osobowości. Może nie wszyscy, ale był to wiodący trend. Człowiek spełniony i człowiek aktywny to był człowiek dobrze zarabiający, konsumujący dobra (im bardziej luksusowe, tym lepiej), człowiek, który przebijał się przez szklane sufity i nieustannie podnosił sobie poprzeczkę. Najpierw zapierdalaliśmy w pracy. Potem zaczęliśmy zapierdalać wszędzie. Nie jest od tego wolna ani sfera zainteresowań, ani sfera relacji, ani nasze ciała. Nawet w osiędbaniu można się nieźle utyrać.

Złudzenia nasze powszednie

Żeby zrozumieć hustle culture, musimy najpierw przyjrzeć się marchewce zawieszonej na kiju. Zapieprzanie nie miało być nigdy stylem życia samym w sobie, miało być na jakiś określony czas, przynieść korzyści i gratyfikację. Koniec. A że nas zjadło i wypluło? Zdaje się, że tego nie przewidzieliśmy. Ostatecznie za czasów rodziców millenialsów całkiem się sprawdzało. Może i pracujesz od rana do nocy, ale możesz wyprzedzić konkurencję, stworzyć świetnie prosperujący biznes, pracować bez doświadczenia w telewizji czy innej pracy, która dziś wymaga bardzo dużych kompetencji, a w postkomunistycznym świecie dopiero powstawała. Ciężka praca, przebojowość i fake it till you make it potrafiły wywindować człowieka w przestrzeń, o której poprzednie pokolenie mogło tylko pomarzyć. Jednak kilka pokoleń później rzeczy nie działały już tak gładko. Konkurencja była duża, a warunki zatrudnienia mniej sprzyjające. Zaczął się wyścig szczurów, bo po studiach warto było mieć i wolontariat, i trzy języki, i jakieś sukcesy, którymi można się pochwalić na rozmowie o pierwszą pracę. Motywowani obietnicą, że wzmożony wysiłek w końcu popłaci, staraliśmy się ze wszystkich sił i część z nas skończyła w kraterze wypalenia, na kozetce u psychologa lub na lekach. Inna przewartościowała swoje życie. Ale część z nas nadal czuje miłe głaski rozdawane za bycie zajętym, zarobionym, zalatanym i kojarzy bycie niedostępnym z byciem skrajnie pożądanym, co w świecie wewnętrznym takich osób (i naszej kulturze, co na szczęście się powoli zmienia) oznacza poczucie bezpieczeństwa i kontroli nad sytuacją. Co gorsza, zaczęliśmy mierzyć miarą produktywności każdą dziedzinę życia, również te, które wcześniej po prostu sobie były lub były źródłem beztroskiej przyjemności. Nagle doskonalimy kompetencje miękkie, robimy doktorat z rodzicielstwa bliskości, uczymy się NVC, a nasza hodowla kwiatów aspiruje do kolekcji ogrodu botanicznego. Pies chodzi do behawiorysty, trenujemy jak zawodowi sportowcy, układamy sobie dietę, a kiedy robimy remont, oczekujemy od siebie specjalistycznej wiedzy w zakresie dekoracji wnętrz. Nie mówię przecież nawet o kursie mindfulness, bogatym życiu seksualnym i przeczytaniu przynajmniej 52 książek rocznie. Dostałam zadyszki od samego pisania. Gdzieś pomiędzy rewolucją przemysłową, która wpoiła nam, że czas to pieniądz, a powstaniem strony „zaadoptuj faceta”, gdzie potencjalnego wybranka można wrzucić do koszyka zakupowego, zaczęliśmy mierzyć systemem SMART zbyt wiele aspektów naszego życia. Nawet kobietom, które wypadają z rynku pracy na kilka lat po urodzeniu dziecka, zdołano wmówić, że jeśli nie wrócą do formy tuż po porodzie lub co gorsza nie chcą łączyć macierzyństwa, prowadzenia domu i pracy zawodowej na pełen etat, nie są wyzwolone. Jest jeszcze jeden aspekt budowania tożsamości w oparciu o wykonywaną pracę.

Czy jestem tym, co robię?

Chcemy identyfikować się z wykonywaną pracą. Właściwie od początku istnienia struktur społecznych praca w jakiś sposób nas określała i usadawiała w hierarchii. I wcale nie musimy obracać głowy w stronę indyjskiej kastowości, by dostrzec klasizm obecny w Polsce. Czy wam też rodzice mówili, że jak nie zaczniecie się w końcu uczyć, będziecie:

  1. pasać kozy,
  2. kopać rowy,
  3. cudze dzieci bawić?

Ku zdumieniu naszych rodziców, dziś to specjaliści w swoim fachu potrafią zarabiać znacznie lepiej niż ktoś z magistrem zrobionym na mało życiowym kierunku. Mimo to wbijano nam do głowy, że praca umysłowa jest bardziej wartościowa od fizycznej, a szczytem nieudacznictwa jest trafienie do zawodówki. Krajobraz zawodowy się zmienił, większość z nas przebranżowi się kilka razy w ciągu życia i nie ma znaczenia, jakie studia skończyliśmy – będziemy musieli się adaptować i wykazywać elastycznością, by wymyślić siebie na nowo. Częścią zadań podzielimy się z AI lub emigrantami (przejmując takie same nielubiane obowiązki w bogatszych niż nasz krajach). „Podzielimy” może brzmieć optymistycznie, ale prawda jest taka, że w wielu pracach zostaniemy po prostu zastąpieni przez rozwijającą się technologię. 

Człowiek jest istotą pełną sprzeczności. Z jednej strony marzymy o dochodzie gwarantowanym i świętym spokoju, a z drugiej potrzebujemy identyfikować się z wykonywanym zajęciem. To całkiem naturalne, chcemy czuć się przydatni, chcemy czuć przynależność i chcemy wpływać na otaczający nas świat. Lubimy uczucie, że sprawdzamy się w tym, co robimy, i że nie brakuje nam kompetencji. Nawet marzenia o skróceniu tygodnia pracy do czterodniowego nie zmniejszają potrzeby bycia przydatnym. Zatrudnienie, zajęcie to przywilej i wiedzą o tym wszyscy, którzy długo nie mogli znaleźć pracy. Niestety nie każdy zawód przyniesie oczekiwaną gratyfikację. Nie każdy jest twórczy, daje poczucie wspólnotowości, przynależności do świata czy przydatności. Tu znów rozpiętość problemów przytłacza. Można czuć się beznadziejnie, pracując umysłowo, i nie widząc namacalnego efektu swojej pracy, tonąc w tabelkach, liczbach czy słowach lub wymienianych wiadomościach. Można czuć się równie sfrustrowanym, pracując fizycznie i widząc gołym okiem efekty swojej pracy, ale pozostając nisko w hierarchii społecznej. A przecież ludzie nadal wykonują masę pracy odtwórczej, nudnej, mechanicznej – mentalnej i fizycznej. Jeśli o zadowoleniu z pracy świadczy głównie satysfakcja, a nie pensja (przynajmniej od jej godnego poziomu), jak można zmotywować osoby, które wykonują niskopłatną, niewymagającą specjalnych kwalifikacji i pozbawioną prestiżu pracę? I na sam koniec: co z tożsamością, którą budujemy w oparciu o pracę, gdy nas zwolnią, jeśli zachorujemy i przestaniemy mieć możliwość jej wykonywania lub kiedy przejdziemy na emeryturę?

Kilka pomysłów na złagodzenie sytuacji

Nie znam recepty na wyjście z kultury zapieprzania. Podrzucę ci za to kilka pomysłów na to, jak moim zdaniem można złagodzić bolączki związane z potrzebą nieustannego zasuwania.

ODPUŚĆMY TAM, GDZIE MOŻEMY

Może nie mamy wpływu na presję w pracy, musimy zarabiać, żeby się utrzymać, ale mamy wpływ na to, ile oczekujemy od siebie poza pracą. Może wcale nie musimy doskonalić siebie, zdobywać nowych kwalifikacji i budować życia, które świetnie wygląda w mediach społecznościowych? Nudna niedziela na kanapie lub grzybobraniu może przynieść więcej wytchnienia niż spektakularny wyjazd do Wenecji (na który trzeba ekhm… zarobić), a spotkanie z przyjaciółmi prawdopodobnie znaczy więcej niż drogie symbole statusu (i tak naprawdę dobrze odpowiada na problem braku poczucia przynależności, który tymi symbolami próbujemy załatać).

RELACJE

Pogłębianie relacji, w których możemy po prostu być, a nie wytwarzać swój wizerunek i pozwalać innym go konsumować, jest bezcenne. Kropka.

HOBBY

Robienie rzeczy tylko dlatego, że nas bawią, jest wspaniałe. Bez najmniejszego parcia na efekt, niezależnie czy chodzimy na tańce, lekcje rysunku czy zajmujemy się uprawą ogródka lub domorosłym cukiernictwem. Robienie rzeczy tylko dlatego, że sprawiają nam przyjemność, pozwala czuć satysfakcję i zostanie z nami nawet wtedy, gdy skończymy życie zawodowe.

WZAJEMNY SZACUNEK

Skoro nie każda praca ze swojej natury będzie dawać satysfakcję, może warto zapewniać ją sobie wzajemnie, doceniając ekosystem, jaki razem tworzymy. Inżynier nie jest w nim ważniejszy niż piekarz czy śmieciarz. Ktoś musi zajmować się dziećmi w żłobku, a ktoś jeszcze inny pielęgnować zieleń czy kopać rowy, żebyśmy wszyscy mogli funkcjonować w świecie, jaki obecnie znamy. Niektóre zawody wymagają konkretnego talentu czy kwalifikacji, nie oznacza to jednak, że nie należy okazywać szacunku ludziom wykonującym proste, wymagające fizycznie prace. Gdybyśmy umieli doceniać siebie nawzajem i widzieć w drugiej osobie człowieka, prawdopodobnie żyłoby się nam wszystkim o wiele łatwiej.